Reprezentacja Ustrońskiej Szkoły MTB w składzie: Marysia, Karolina, Magda, Janek, Mieszko i Radek postanowiła podczas tegorocznego łykendu majowego poddać drobiazgowym badaniom pod kątem przydatności do uprawiania kolarstwa górskiego nieodległe Węgry, a ściślej biorąc – okolice Balatonu.

Mówiąc całkiem szczerze, do podjęcia takiej decyzji zainspirowały nas z  działania niektórych polskich organizatorów masowych maratonów kolarskich, które to w nazwie swej zawsze mają nobilituący skrót „mtb” (cokolwiek on by nie znaczył), a które, niekoniecznie przejmując się tym, jakie słowo w rzeczywistości oznacza pierwsza literka wspomnianego skrótu, wolą, żeby było gładko i niezbyt stromo, bo to zarówno dobrze robi na frekwencję, jak i na samozadowlolenie tłumów nie zawsze wycieniowanych finiszerów.

Kiedy napisałem te słowa, przypomniałem sobie, że już kilka ładnych lat temu, na długo przed tym, jak narodził się pomysł pojechania z rowerami na Węgry, po jednym z wybitnie nudnych, niskopiennych maratonów ze skrótem mtb w nazwie, pozwoliłem sobie napisać krótki tekst, w którym wyobraziłem sobie, że tak musi wyglądać kolarstwo górskie na Wielkiej Nizinie Węgierskiej (przeczytaj).

W każdym  razie  w planie na majówkę, oprócz kilku krótszych wycieczek, znalazł się tak zwany czelendż, czyli, jeśli ktoś nie wkuwał angielskiego: wyzwanie. W zeszłym roku postawiliśmy sobie z chłopakami takie wyzwanie, że śmiał się z niego nawet nasz Przyjaciel Darek Batek, zawodowy kolarz – i, zgadnijcie, nie udało się. W roku bieżącym postanowiliśmy zatem pójść na łatwiznę i postanowiliśmy, że po prostu oblecimy Balaton w jeden dzień. Na rowerach górskich, oczywiście. Po asfalcie, czyli, niech się nikt nie obrazi, Skandia – Mazovia – pure  mtb – stajl – edyszyn.

O trasie rowerowej wokół Balatonu napisano już tak wiele, że aż szkoda dodatkowo zanieczyszczać internet, który przecież i tak tylko Chuck Norris dwa razy przeczytał od A do Z. Wszyscy twierdzą, że jest przepięknie. To prawda. I że trzeba na nią poświęcić dwa, a najlepiej trzy dni. Hmm…

Po pierwsze, żeby nie budować napięcia: udało się. Zmieściliśmy się jakoś tak w dziesięciu godzinach. Po drugie: okrążenie wokół Balatonu jest jak peerelowska guma do żucia „Bolek i Lolek”:  przez pierwsze osiemdziesiąt kilometrów pyszne i soczyste, potem powoli traci smak, a na koniec strasznie się ciągnie.  Po trzecie: wycieczka ta daje namiastkę pojęcia o tym, że Ziemia jest okrągła, bo do domu wraca się dokładnie z przeciwnej strony, niż się go opuściło. Po czwarte: okolice Balatonu to wcale konkretne góry: na dwustu dziesięciu kilometrach pokonaliśmy prawie kilometr przewyższenia (tyle samo jest na naszym dwunastokilometrowym uphillu z Wędryni na Czantorię, ale tylko pięć razy więcej na epickiej rundzie wokół masywu Dachstein, która jest naszym marzeniem). Po piąte: Każda wyprawa rowerowa może przynieść ciekawostki i nespodzianki. Nas na przykład spotkała taka sekwencja zdarzeń, że najpierw Mieszko znalazł na asfalcie klocki hamulcowe, które nie wiadomo w jakim celu jakiś samobójca zgubił po drodze, a po chwili Radek odkrył, że przypadkiem nie działa mu, wcale ale to wcale, tylny hamulec. Co najdziwniejsze, klocki, które znalazł Mieszko, pasowały do jednej takiej dziurki w zdefektowanym hamulcu Radka…

Na koniec dodam jeszcze tylko, że trwa intensywne obmyślanie czelendżu na przyszłą wiosnę i są już pierwsze projekty. Każdy może się przyłączyć!

Serdeczne dzięki za wspólnie spędzony czas dla wszystkich uczestników: dla Janka i Mieszka za wspólne pokonanie rundy (Wielkie dzięki i szacun, Chłopaki; gdyby nie Wasz tunel aerodynamiczny, nie dojechałbym do mety), Magdy, Marysi i Karoliny za wspólne wycieczki oraz mentalne i kulinarne wsparcie podczas czelendżu.  Szczególne wyrazy uznania dla Karoliny – nowo odkrytego talentu kolarskiego. Chyba się jeszcze spotkamy na trasie.

Radek Pawłowski

Like this post0
Go top